Kategorie:

Przychodzi Grubas do lekarki rodzinnej i… [„Ostatnie stadium”, Nina Lykke]

Publikuję za zgodą wydawnictwa Pauza przedruk fragmentu książki „Ostatnie stadium”, której autorką jest norweska pisarka, Nina Lykke, a tłumaczką na polski Karolina Drozdowska. Książka otrzymała prestiżowe wyróżnienia, zdobyła nagrodę Bragenprisen, stała się bestsellerem i została przetłumaczona na różne języki.

 

W powieści tej główna bohaterka – lekarka rodzinna z Oslo – po rozstaniu z mężem wyprowadza się z awangardowej dzielnicy („Zacisze”) i zamieszkuje w poradni lekarskiej. Przyjmując pacjentów, przygląda się swojemu życiu oraz współczesnemu społeczeństwu. Robi to rozmawiając w myślach z szkieletem zdobiącym jej gabinet, którego nazwała Tore.

Ostatnie stadium Nina Lykke
Źródło obrazka: wayhomestudio/freepik, z późn. zm.

 

 

Ostatnie Stadium, Nina Lykke

Wśród moich pacjentów są ludzie pokrywający dzienne zapotrzebowanie kaloryczne wyłącznie dzięki przyjmowanym w różnych kombinacjach tłuszczom, soli i alkoholowi. W związku z tym ich organizmy nie powinny w ogóle funkcjonować, a jednak jakoś dają radę. Tak jak kolejna osoba, która do mnie wchodzi.

 

Grubas, jak sam siebie nazywa, ma na sobie zadeptane, znoszone buty. To mój stary znajomy, dziś skarży się na ból kolana. Chcę mu odpowiedzieć, że nie ma nic dziwnego w jego bólu kolana, dziwny jest fakt, że on jeszcze żyje, bo Grubas ma sześćdziesiąt lat i waży sto sześćdziesiąt kilo, a chwilę po jego wejściu cały gabinet śmierdzi już nikotyną i alkoholem przetrawionymi przez ludzkie ciało. Facet ledwie chodzi bez pomocy i zwala się na krzesło z nieprzyjemnym skrzypnięciem. Domaga się leków przeciwbólowych, rezonansu, EKG, rentgena, operacji, ma sto dolegliwości, na które przyjmuje tysiąc leków powodujących milion skutków ubocznych, które z kolei zwalcza miliardem nowych leków.

 

Mówi, że chce pomocy, ale tak naprawdę wcale jej nie chce. Pragnie tylko brnąć jeszcze dalej w swoje szaleństwo, z niepohamowaną, dziwną rozkoszą, a może jakąś mściwością, zapadać się głębiej w otchłań beznadziei, stawać się coraz bardziej kuriozalnym przypadkiem, w kontakcie z którym kolejni lekarze drapią się bezradnie po głowie.

 

Przez długie lata naszej współpracy powtarzałam mu, że musi rzucić palenie, skończyć z piciem i przejadaniem się, zacząć uprawiać sport itd., itp., a on za każdym razem kiwał poważnie głową, jakby słyszał te rady po raz pierwszy. Ale tak naprawdę chodzi mu o to, bym się wysilała, dyszała i pociła, próbując zbadać jego ogromne cielsko, by on mógł udawać, że próbuje mi pomóc, lecz w rzeczywistości będzie mi wszystko utrudniał, rozkoszując się moim wysiłkiem, upajając się nim niczym miłością, bo to w końcu jest forma miłości i uwagi, której może mu w życiu brakuje, a może zresztą nie.

 

Do tego jeszcze Grubas wydaje się całkiem zadowolony, gdzieś we wnętrzu tego coraz bardziej zdewastowanego ciała żyje zaskakująco radosny facet. Humoru nie zdołały mu zepsuć ani rozwalone stawy kolanowe, ani marskość wątroby, wieńcówka, astma, wypadnięty dysk, artretyzm, zatory, zawał, ani też spory złośliwy guz jelita grubego. Grubas w pewnym momencie śmieje się ze swoich żartów tak głośno, że musi wyciągnąć inhalator.

 

Siedzimy więc naprzeciwko siebie i wykonujemy dobrze znane nam obojgu ćwiczenie: ja udaję, że nie wiem, co on wyprawia, on udaje, że słucha, co do niego mówię. Na kilka ostatnich minut odpływam myślami gdzieś daleko. A ponieważ byłam daleko, ponieważ siedziałam, myśląc o Bjørnie i o wszystkim, co działo się w ciągu ostatniego roku, przestałam się pilnować i moje usta musiały zacząć mówić zupełnie same z siebie, bo atmosfera uległa wyczuwalnej zmianie, a Grubas wyprostował się na krześle, gapiąc się na mnie z otwartą gębą.

 

Próbuję cofnąć taśmę, nasłuchuję echa dźwięczącego w gabinecie, i staram się sobie przypomnieć, co odpowiedziałam, gdy wygłosił jedną ze swoich klasycznych kwestii o tym, że teraz naprawdę rzuci palenie – jak zwykle takim tonem, jakby mówił to po raz pierwszy w życiu, jakby nie powtarzał tego za każdym razem, gdy do mnie przychodzi, by mnie podnieść na duchu, rzucić mi jakiś ochłap, zachęcając w ten sposób do udziału w zabawie. I przypominam sobie, że zamiast odpowiedzieć mu tak jak zawsze, czyli: „Tak, uważam, że powinien pan rzucić, mogę panu polecić bardzo dobry program terapii uzależnień itd., itp.”, wypaliłam: – Ale to przecież ważne, by dać sobie chwilę przyjemności. O takich małych radościach nie można zapominać.

 

Wiara w postęp i sensowność moich działań bywa czasami trudna do podtrzymania, w szczególnie trudne dni wyobrażam sobie, że jestem sprzątaczką, która w najlepszym razie daje radę mniej więcej ogarnąć jeden kącik wyłącznie po to, by następnego dnia ponownie go odgracać.

 

Tylko w tym roku Grubas przeszedł w szpitalu jakieś piętnaście czy dwadzieścia zabiegów, badań oraz operacji. Przestałam już liczyć skierowania i zaświadczenia wystawiane temu człowiekowi i w głębi duszy często zdarzało mi się myśleć, że powinien po prostu brnąć w to dalej, doprowadzić się do śmierci. Przecież robi to tak czy inaczej.

 

„Zapij się, Grubasie, umrzyj z przeżarcia, obsraj się na śmierć, siedź na kiblu i przyj, aż wykorkujesz, co podobno przydarzyło się Elvisowi. Wyświadcz przysługę zarówno swojemu udręczonemu ciału, jak i całemu społeczeństwu, zakończ to raz na zawsze. Choć, z drugiej strony, pomyśl, że nadal żyjesz. To samo w sobie jest cudem. I można to uznać za dowód, że żyjesz właściwie. Idź więc do domu, rozluźnij się, pozwól sobie na chwilę przyjemności”.

 

Ileż to razy stałam w kuchni na Zaciszu i krzyczałam w ten sposób do Aksela [mąż bohaterki], ale Grubasowi nigdy czegoś takiego nie wygarnęłam, te słowa padły z moich ust dopiero teraz. Akselowi wykrzykiwałam je zaś tak często, że zdania czekały już w mojej głowie, wypolerowane i odpowiednio przycięte, gotowe do użytku.

 

„Przeczytałam niedawno, że wysokoprocentowy alkohol zapobiega chorobie Alzheimera, gdybym więc była panem, to piłabym trochę więcej wódy. Tylko proszę pamiętać, by to równoważyć piwem, bo ono zawiera dużo witaminy B, zwłaszcza piwo z kija”. Co jeszcze mu powiedziałam? Nasłuchuję echa w gabinecie. „Po drodze do domu proszę wstąpić do McDonalda i zjeść potrójny zestaw, gigapowiększony, moim zdaniem, to właśnie pan powinien zrobić. Zasłużył pan”. Wstaję i wyciągam rękę. Jakaś część mnie nie ma siły się trzymać, nie jestem już w stanie dalej tego ciągnąć. – Jakieś pytania? Świetnie, w takim razie wszystkiego dobrego i powodzenia!

 

Wypycham go z gabinetu. Grubas wydaje z siebie coś w rodzaju gdaknięcia, ale nie licząc tego, ten gadatliwy z natury człowiek nie odezwał się przez ostatnią minutę ani razu. – A co z przysięgą Hipokratesa? – pyta Tore, gdy zamykają się drzwi. W jego głosie słychać wyraźne podekscytowanie. Bo coś tu właśnie pękło. Przelała się czara.

 

W dawnych czasach myślałam, że jestem w stanie pomóc ludziom. Robiłam, co w mojej mocy, by nieść ulgę poważnie chorym, pacjentom z chorobami przewlekłymi, cierpiącym na chroniczny ból. Zdarzało się nawet, że dawałam im swój prywatny numer telefonu. Ale gdy musiałam przestać w ogóle odbierać, bo dzwonili całą dobę, niektórzy z nich zaczęli przychodzić pod mój dom, stali przed drzwiami, pukali i wrzeszczeli. „Dlaczego oni mi to robią? – spytałam Aksela. – Przecież poświęcam im tak dużo czasu w przychodni”, a on mi odpowiedział, że pomaganie ludziom często bywa kwestią bardziej skomplikowaną, niż na to wygląda.

 

Ci, którzy najbardziej potrzebują pomocy, często nie potrafią jej przyjąć albo chodzi im o coś innego, nie o samą pomoc. „To o co w takim razie?” – spytałam, na co Aksel odparł, że nie wie i często najlepiej jest trzymać pacjentów na dystans. „W przypadku niektórych – tłumaczył – dodatkowa pomoc i opieka może stanowić zarzewie prawdziwego pożaru. Chyba dlatego, że cała ta uwaga kieruje ich myśli ku pomocy i opiece, której wcześniej nie dostali. I w ten sposób dmucha się na rozżarzone węgle, rozpalając ogień pod historią ich życia”.

 

Zapytałam, skąd można wiedzieć, od kogo najlepiej się trzymać z daleka, jednak Aksel nie potrafił mi na to odpowiedzieć. Trochę potrwało, zanim pojęłam, że niektórzy, na przykład Grubas, nie chcą wcale pomocy, nie chcą wygrać z chorobą, wyzdrowieć, uwolnić się od bólu. Chodzi im o to, by sprawić, że inni ludzie – na przykład ja – będą próbowali im pomagać i tak to będzie się ciągnąć, na zasadzie: oni dalej chorują, a ja nadal skrobię się po głowie, szukając rozwiązania, posyłam ich na nowe badania i wzywam na nowe wizyty, bo cała ta nacechowana troską, nadzieją, czułością i wiarą w przyszłość sytuacja jest sama w sobie przyjemna. Niekoniecznie chce się z takiej sytuacji wyjść.

 

Ten typ pacjentów wykorzystuje mnie jak kafejkę dla bezdomnych narkomanów prowadzoną przez wolontariuszy, miejsce, w którym mogą się ogrzać i odpocząć. Nie robią nic, by poprawić swoją sytuację. A wręcz przeciwnie, odnoszę wrażenie, że na skutek naszych rozmów brną dalej przed siebie w tych samych co wcześniej koleinach. Przychodzą do mnie, uwalniają się od ciężaru poczucia winy, czerpiąc ode mnie jednocześnie odwagę i siłę, by żyć jak dotychczas.

 

Często identyfikuję typ odwiedzającego mnie pacjenta, analizując, jak czuję się po jego wyjściu. Za każdym razem, gdy mój gabinet opuszczał Grubas, byłam wyssana z energii i wykończona. Ale nie dziś. Dziś czuję się spokojna i zadowolona. Dzisiaj przyszła kolej na to, by wyssany poczuł się on.

 

 

Najnowsze wpisy

`

6 komentarzy do “Przychodzi Grubas do lekarki rodzinnej i… [„Ostatnie stadium”, Nina Lykke]

  1. Wow! Nina Lykke pisze po polsku! Niesamowita babka. Chyba, że zapomniałeś o tłumaczce. Jeśli tak, to nieładnie, bo tylko dzięki niej mogłeś tę książkę przeczytać.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *