Lew morski, przemianowany na uszankę kalifornijską |
Systematyka i taksonomia
dotyczące nazewnictwa i jego kategoryzacji. Jedną z najstarszych dziedzin
biologii jest systematyka, czyli nauka klasyfikująca organizmy żywe w poszczególne
grupy. Dla zobrazowania o co chodzi, spójrzmy na taki opis dla człowieka:
należymy do królestwa zwierząt, typu strunowców, podtypu kręgowców, gromady
ssaków, rzędu naczelnych, nadrodziny małp człekokształtnych, rodziny
człowiekowatych, rodzaju człowieka i gatunku człowieka rozumnego. Systematyzowanie
zwierząt czy roślin może odbywać się na różnych zasadach, określanych przez
poddziedzinę systematyki – taksonomię. Podstawowe mechanizmy klasyfikacji
opierają się o podobieństwa fenotypowe (wygląd, morfologia, zachowanie) i
filogenetyczne, czyli pokrewieństwo genetyczno-ewolucyjne.
różnią się między sobą, ponieważ genetycznie bliżej spokrewnione gatunki, ale
od kilkuset tysięcy czy milionów lat zamieszkujące inne środowiska, mogą
bardziej różnić się wyglądem między sobą, niż ze słabiej spokrewnionymi, ale ewoluującymi
w podobnym otoczeniu organizmami. Dobrym tego przykładem są wieloryby, które
choć są ssakami tak jak my, to pod wieloma względami przypominają ryby
(z którymi jednak są odleglej niż z nami spokrewnione). Obecny trend we
współczesnej biologii kieruje się bardziej w stronę klasyfikowania gatunków na
podstawie genetyczno-ewolucyjnego pokrewieństwa. Budzi to jednak opór, ponieważ
z uwagi na różnice morfologiczne, bywa niepraktyczny.
Foka szara, przemianowana na szarytkę, fot. Mateusz Włodarczyk (Fokarium w Helu) |
jedynym wśród biologów. Kolejne bitwy toczą się na polu nazewnictwa. Zobaczmy.
Pisałem o wielorybach. Wieloryby. Wielo-ryby. Wielkie ryby. Przeciwnie do nich,
małe bałtyckie walenie nazywamy morświnami. Morskimi-świniami. Morskimi
świniami, ssakami. Łacińską, a więc oficjalną, międzynarodową nazwą morświna
jest Phocoena phocoena. Czy
nazwalibyśmy go w związku z tym fokonią? Fokonem? Fokoniem zwyczajnym?
Zastanówmy się czy może mieć to sens.
Foka, nerpa, szarytka i morświn
oficjalnie nazywa się szarytką morską (Halichoerus
grypus). Foka obrączkowana, już od jakiegoś czasu znana jako nerpa, teraz legitymizowana jest nerpą obrączkowaną (Pusa hispida). Z
fok występujących w Morzu Bałtyckim, w tym czasami na terenie Polski, pozostaje jeszcze
foka pospolita (Phoca vitulina). Spójrzcie
na oryginalne, łacińskie nazwy i zauważcie, że pierwsze słowo oznaczające
rodzaj jest inne. Każda z wymienionych fok należy więc do innego rodzaju. Widzimy
to gdy patrzymy na łacinę, ale już nie, jeśli zerkniemy na stare, polskie
nazewnictwo. Foka, foka, foka. Popatrzmy teraz na nowe: szarytka morska (Halichoerus grypus), nerpa zwyczajna (Pusa hispida) i foka pospolita (Phoca vitulina). Podobnie poczyniono w
przypadku morświna. Teraz w rodzinie morświnowatych mamy następujące rodzaje w
języku polskim: morświn (Phocoena),
morświnek (Neophocaena), morświniec (Phocoenoides). Przed 2015. rokiem każdy
rodzaj w ojczystym języku był morświnem. Sens zmian jest zatem taki, by polska
nazwa wskazywała na różnicę rodzajową.
Pampasowiec zamiast wilka grzywiastego
Ameryki Południowej. Zamieszkuje ją wilk grzywiasty, przemianowany na pampasowca grzywiastego. Nazwa rodzajowa sugeruje
zatem miejsce bytowania. Oddziela pampasowca od typowego wilka. Odmienny przykład: brzegowce (rząd). Przybrzeżne, spokojne, roślinożerne ssaki
wodne. Wcześniej nazywane syrenami. Czyli manaty i diugonie (oraz wymarłe krowy
morskie, które z kolei zmieniono na syreny morskie).
Słoń afrykański, fot. Wulfstan |
Błędy w nazewnictwie?
Bizon amerykański, czyli Bison
bison, nazywa się nadal bizonem amerykańskim. Żubr z kolei (Bison bonasus) wciąż nazywa się żubrem
(dodatkowo tylko europejskim), choć również jest to rodzaj Bison. Motywacja zmian powinna więc skłonić do wymiany żubra na
bizona europejskiego, albo bizona amerykańskiego na żubra amerykańskiego. Tak
się jednak nie stało. Być może dlatego, że żubr jest jednym z najbardziej
rozpoznawalnych symboli Polski. To samo spotkało słonie. Bo o ile słoń
afrykański i słoń leśny należą do rodzaju Loxodonta,
tak słoń indyjski to już rodzaj Elephas.
Jednak słoniem pozostał. Na plus jest jednak zmiana wcześniejszej nazwy
gatunkowej słonia leśnego – słoń afrykański leśny – co mogło mylić go ze
słoniem afrykańskim.
Słoń afrykański leśny, przemianowany na słonia leśnego, fot. Thomas Breuer |
w tak zwaną świadomość społeczną? Darujmy sobie fokę. Innym przykładem jest
wydra morska. Wielu słyszało, wielu widziało – przynajmniej w telewizji,
Internecie albo chociaż grając w Zoo Tycoon 2. Tymczasem nowe nazewnictwo z
2015. roku zmieniło ją kałana morskiego. Brzmi obco? Okazuje się, że od lat
mówiono tak w Polsce na wydry. Teraz oficjalnie mamy wydrę europejską i kałana
morskiego.
Krokuta zamiast hieny cętkowanej
rozbawiła mnie (nie w tym negatywnym, szyderczym znaczeniu) reakcja dziennikarki Ewy Podolskiej na tę informację podczas
audycji radiowej o podróżach do Afryki: Krokuta? Ahh! Dajcież spokój! Uzasadnieniem
jest – jak w poprzednich sytuacjach – inny rodzaj hieny cętkowanej (Crocuta), niż w przypadku pozostałych
hien.
Hiena cętkowana, przemianowana na krokutę cętkowaną |
Hiena jako zwierzę silnie zakotwiczyła się w naszej kulturze. Znamy powiedzenia „hiena cmentarna” (przerzucimy się na krokutę cmentarną?) czy „hiena dziennikarska”. W znanym wszystkim, nagrodzonym Oscarami, Królu Lwie występują hieny, właśnie cętkowane. (Wyobraźcie sobie Simbę mówiącego „to krokuty!”) Angielska nazwa hieny cętkowanej to wciąż spotted hyena lub laughing hyena. Najwyraźniej brytyjscy zoologowie nie mają z tym problemu. Izolowanie naszego języka od międzynarodowego angielskiego odbyło się też kosztem sejwala (ang. sei whale), którego przerobiono na płetwala czerniakowego oraz finwala (ang. fin whale) zmienionego w płetwala zwyczajnego.
Amfitryta zamiast lamparta morskiego
koniec jeszcze kilka innych, intrygujących nazw gatunkowych, które w roku 2015.
zostały zmienione. Fokę brodatą przemianowano na fokowąsa brodatego. Lamparta
morskiego przekształcono w amfitrytę lamparcią (brzmi piekielnie, prawda?). Orka karłowata stała się
szablogrzbietem waleniożernym, a wiewiórka ziemna afrowiórką pręgowaną.
Zabawnie brzmi ryjówkokształtny wychuchol pirenejski, ale uwaga, nazwa ta jest akurat stara.
Wychuchole pirenejskie, źródło |
przyczyn naukowych, funkcjonalnych, jak i estetycznych da się przełknąć, tak
przemianowanie hieny cętkowanej na krokutę czy wymazanie finwala po prostu się nie uda.
Interesujący temat. Ciekawie będzie zobaczyć czy faktycznie się nie uda i jak to się potoczy
Myślę, że większość ludzi nawet się o tych zmianach nie dowie (mamy rok 2018 i sam pierwszy raz się o tym dowiaduję) – a nawet, jak się dowie, to zignoruje.
Pozdrawiam.
Czytam w 30.01.2022
nie potoczy się, bo ludzie są oporni na wiedzę.
a czy słyszeliście o takim gatunku jak żygadło jagodowe? Stara polska nazwa.
jeszcze dodałbym takiego milusiego stworka, jak suwaczek, przemianowanego na myszoskoczka, obecnie zaś jest to ponoć "gerbil tłusty"…
"krokut" rozsmarował mnie po suficie, nie widziałem o tej zmianie…
za to w wychucholu chyba się zakocham, po prostu słodziak… kojarzy mi się też fonetycznie z wysysolem z książki "Cieplarnia" Briana Aldissa…
p.jzns :)…
kolejny polski debilizm
Wcale nie polski. Litwini sa jeszzce bardziej przewrazliwieni na punkcie czystosci swojego jezyka i do wszystkich wyrazow zapozyczonych z innych jezykow dodaja swoje urocze koncowki
Na początku XX wieku przeprowadzono wielką reformę polskiej ortografii (na zasadzie "bo my nie som gorsze od Francuzów, i skoro ich nie trzyma się sensu, to nasza też nie będzie!"). W efekcie mamy np "ch" i "h" – który to podział miał sens, w czasach kresów wschodnich, ale już nie teraz. Do tego więcej wyjątków od reguł, niż samych reguł.
Widzę że reformatorzy nomenklatury gatunkowej, poszli tą sama drogą – zamiast uprościć skomplikowali. Owszem wychuchole są wspaniałe, ale do innych trzeba będzie nawyknąć. Na plus na pewno to że wreszcie skończą się dyktanda z hienami, bo w krokucie trudniej zrobić błąd.
To nie była reforma tylko ustalenie ortografii, ktora wcześniej byla nieco dowolna. I rozróżnienie "ch" i "h" to kiepski przykład. Obce "h" często jest już wymawiane po polsku – czyli jako nieme "ch", ale w wielu miejscach wymawia się wciąz twarde "h", chociaż jest ono znacznie łagodniejsze od ukraińskiego. Zastrzeżenie może budzić utrzymanie różnych znaków "u" i "ó" które wtedy już nie były w wymowie rozróżniane, z drugiej strony zniknęło ciemne "a" (a z kreską), które było wtedy, a specjaliści twierdzą, że i dziś się wymawia. Z drugiej strony chyba ciężko dyskutować z ustaleniem zapisu "y" greckiego (y) i "y" łacińskiego (reforma zmieniła zapis tego ostatniego na "j").
Także zapis poprzedni był bardziej archaiczny i sensownie to zreformowano. Ale fakt faktem, że czas na kolejne zmiany i zniknięcie "ó" oraz "rz". Co do "ch" to wciąż mam wątpliwości.
Nie wiesz o czym sam piszesz.
Dla mnie to nazewnictwo Bogdanowicza pozbawione jest sensu, ta książka nadaje się jedynie do muzeum dziwactw ludzkich do postawienia obok utwardzonego żywicą epoksydową ekskrementu niedoszłej gwiazdy rocka. A dlaczego? Po pierwsze polskie nazewnictwo było utrwalone już niejednokrotnie od wieku XIX. Część nazw wywodziła się z angielskiego lub niemieckiego, siłą rzeczy, takie zwierzęta bowiem u nas nie występowały. Wymyślanie tego wszystkiego de novo pozbawione jest sensu i powoduje zamęt w głowach adeptów nauk przyrodniczych, nie ma nic w tym z roli edukacyjnej.
Pokazuje to jeszcze smutniejszą rzecz. Na jakim poziomie jest krajowa zoologia, skoro człowiek z tytułem profesorskim zajmuje się – excuse le mot – takimi pierdołami jak nazwanie myszy sztywniakiem czy tworzeniem pleonazmów, jak nazywanie wieloryba biskajskiego (nordkapera) mianem walenia! Jaki musi być niski i żałosny poziom tego środowiska! To jest poniekąd potwierdzane przez liczne dyskusje wokół tego. (Przyznaję to z bólem serca jako poniekąd członek tego środowiska).
Poza tym naraża środowisko na śmieszność. Być może brzmi to jako argument ad hominem, lecz jak dyskutować np. z biochemikiem lub biologiem molekularnym, który przyjdzie do nas i jako argument przeciwko nam będzie podawać, że my jakieś śmieszne nazwy wymyślamy i nie możemy się pochwalić żadnymi znaczącymi rezultatami. Czy zatem książka Bogdanowicza nie stanowi poniekąd agonalnego tchnienia polskiej zoologii?
To nazewnictwo ssaków Bogdanowicza (zresztą z błędami systematycznymi ta książka jest – co dyskwalifikuje część założeń) nie wnosi nic do poznania ani życia ssaków, ani ich historii ewolucyjnej i powiązań filogenetycznych, ani jak funkcjonują i zachowują w środowisku naturalnym bądź zmienionym przez człowieka. Stanowić może zatem w najlepszym przypadku redundancję systemu. Żeby to jeszcze był spór semantyczny, lecz nawet to nie jest rzecz tej natury, to utrudnia nawet komunikację.
Już nie mówiąc, że te nazwy jak andoniedźwiedź to są kompletnie nie po polsku, mnie to przypomina naleciałości niemieckie – gdzie np. panda wielka to Bambusbäre… Nosiłem się znaleźć jakiegoś filologa i zrobić o tym referat na OSKT, zarówno o tych dziwnych nazwach przypominających czasem Zungerbrechern, jak i o (bez)sensie całej operacji. Lecz szkoda mi było na to czasu i wolałem się zająć rzeczami bardziej sensownymi.
Dodam, że Brytyjczyk czy Amerykanin, a nawet Niemiec czy Szwed, wyśmiałby taki eksperyment językowy, uważając go za kompletnie niepotrzebny.
bardzo trafne uwagi.
Podpisuję się pod tym komentarzem wszystkimi czterema kończynami. Daleko mi zapewne do wiedzy Autora wpisu,ale jako pasjonatowi tematu bardzo podoba się bardziej naukowo sformułowana krytyka tego czegoś.
To działanie powinno zostać zgłoszone do jakiejś anty-nagrody naukowej. Kawał nikomu niepotrzebnej roboty i demolka polskiej nomenklatury zoologicznej. A wiele z tych nazw to istne potworki językowe.
Prawdziwe. I jakie smutne.
Szarytki to taki rodzaj (gatunek?) zakonnic. Więc gdyby jeszcze pingwin… ale foka? Czemu foka?
A wychuchol mnie zdziwił. O tyle, że byłem przekonany, że to od zawsze była i jest oficjalna polska nazwa tego zwierzaczka (bo jej używał Żabiński, a czytałem go jak byłem o… taki mały :)).
I na ile to jest potrzebne? Nie znam się na "łacinie" ssaków, znam za to wiele nazw mrówek. Co kilka lat zmienia się sporo nazw łacińskich mrówek, a to przeniosą do innego rodzaju, a to skleją dwa ze sobą itp. I co w takim polskim języku zrobią? Będziemy zmienia iść foki w szarytki i odwrotnie co nowy artykuł traktujący o genetyce z tymi zwierzętami w tle?
Bardzo trafna wypowiedź
IMHO, lepiej byłoby po prostu uczyć ludzi już od najmłodszych lat, nazw łacińskich – już od szkoły podstawowej, zamiast bawić się w jakieś "szarytki" czy "afrowiórki". Poza tym zamiast uczyć o gadach, ptakach, ssakach itp, omawiać zasady kladystyki, co może w jakimś stopniu uwrażliwiłoby młodzież ewolucyjnie i pozwoliło na samodzielne negowanie kreacjonistycznych bzdur.
Natomiast ciekawi mnie, czy PAN z takim samym impetem będzie zmieniał również nazwy bezkręgowców. "Tarantula" jako nazwa dla każdego pająka z gatunku Lycosa aż się prosi o uporządkowanie.
Pięknie to zostało skomentowane. Tak sobie myślę, że zakonnice powinno się nazywać teraz „fokami” zamiast „pingwinami”. A te „afrowiórki” to chyba takie malutkie wióry z afrykańskich drzew.
Wiele gatunków małych ssaków (gryzonie, liczne nietoperze itd. itp.) nie miało swoich nazw w polskim języku. Zdarzało się to też w przypadku tych nieco większych ssaczych braci. I tu można było z głową poszaleć, ale to co zaproponowano jest nie do przyjęcia. Nieliczne odpowiednie zmiany czy nowe nazwy giną w zalewie niepotrzebnych, nieprzemyślanych. Do tego mamy mnóstwo słowo-tworów rodem z zoologicznego koszmaru. Do tego dorabia się naukowe uzasadnienie i wmawia, że to jedyna słuszna droga. Razi brak konsekwencji u autorów tej zmiany. Jeśli swoje argumenty uważają za tak istotne i ważkie, to nie przemawia do mnie tłumaczenie, że na przykład żubr czy słoń są zbyt mocno osadzone w świadomości, by je zmieniać. To albo trzymamy się jakiś zasad, albo – tak jak w tym przypadku – naginamy je i robimy dobrą minę do kiepskiej gry. Przeciętny "Kowalski" ma małą świadomość istnienia żbika, chyba, że mówimy o kapitanie Żbiku, ale zostawmy te komiksowe skojarzenia. Dlaczego więc nie mógł być on kotem jak inni jego kumple z rodzaju Felis, a pozostał żbikiem? Dlaczego w tym przypadku można było nagiąć zasadę, a w przypadku innych kotów już nie. W rodzaju Leopardus wszystkie kocury zostały ocelotami, choć w świadomości wielu osób zbliżonych do zoologicznych tematów ocelot zawsze był jeden. Dlaczego żbik w rodzaju Felis może być dalej żbikiem, a margaj (świetna nazwa) ma być ocelotem nadrzewnym. I tu kolejny smaczek, związany z drugim członem nazwy, który często autorzy traktują w sposób dziwny. To nawet psuje wątek edukacyjny nazw. Do tej pory ocelot był ocelotem, a margaj margajem. Teraz ten pierwszy jest ocelotem olbrzymim, choć ten jest niewiele większy od rzeczonego margaja czy kota tygrysiego (oncilli). Margaj zaś jest ocelotem nadrzewnym. Pytam się teraz, co pomyśli sobie zwykły pan Nowak patrząc na nazwę tego kota. Oczywiście, że ten niemal żyje na drzewach, a pozostałe to wręcz ich nie lubią. Co jest oczywistą nieprawdą. Wiele kotów wspina się na drzewa, co więcej mało jest takich, które tego nie robią. To, że jeden czyni to częściej nie musi od razu skłaniać do nazywania go "nadrzewnym". To tylko przykład, a jest tego dużo więcej. Do tego dochodzi wątek tworzenia tych koszmarków słownych. Pytam, czy naprawdę autorzy usiedli po stworzeniu tych cudów i próbowali je sobie powiedzieć wiele razy. Toż to rodzina Addamsów miała mieć dziwactw niż te nazwy. W wielu miejscach jest tworzenie drugich członów nazw na siłę, gdy można by skorzystać z angielskiej czy łacińskiej, w innych natomiast jest to ściągane z tamtych języków, gdy na pierwszy rzut oka widać, że to naciągane lub można spokojnie dać określenie polskie, bardziej adekwatne. Często wspominany w publikacjach pampasowiec od zawsze był wilkiem grzywiastym. Teraz słyszymy, że jest on daleki wilkowi i być nim nie może. Powiem tak, fachowcom w tej dziedzinie nie przeszkadzała dotychczasowa nazwa. Radzili sobie. Natomiast zwykły obywatel jest lata świetlne odległy od genetyki i ewolucji i pochodzenia zwierząt. Wilk grzywiasty jest psowatym, nie kotowatym czy gryzoniem. Patrząc na niego widzimy od razu z jakiej rodziny pochodzi i ten rodzaj nazwy jest absolutnie do przyjęcia. Stawiamy się tu ponad resztę świata, jako jedyni nieomylni, gdy tenże zwierz na świecie wciąż jest wilkiem. W języku angielskim widnieje jak o wolf, w hiszpańskim jako lobo, a bliskim nam czeskim jako vuk. Ciekawe dlaczego? Całe to nowe nazewnictwo ssaków przypomina trochę sytuację, gdy uparto się w pewnym momencie, że wiele pochodzących z obcych języków nazw powinno mieć polskie określenia. I tak m.in. powstał słynny zwis męski ozdobny czyli krawat. Na szczęście owa męska ozdoba pozostała krawatem i liczę na to, że w przypadku wielu ssaków nowe nazwy się nie przyjmą i odejdą w niepamięć.
Mógłbym jeszcze długo pochylać się nad wieloma kolejnymi nazwami, ale zabrakło by chyba miejsca. Reasumując, z czegoś co powinno być uzupełnieniem zrobiono małą i niezbyt udaną rewolucję. Człowiek myślący w tym przypadku okazał się nim niekoniecznie.
Totalna bzdura i mam nadzieję, że biolodzy się nie dadzą zwariować. Komuś w PAN się nudziło i postanowili się upamiętnić. Przede wszystkim przynależność systematyczna zmienia się. I co za każdym razem będzie się wymyślać jakieś bzdurne nazwy od nowa. O reszcie napisał Anonimowy.
Po pierwsze wychuchol jest starą nazwą, znaną od zawsze i stosowaną od zawsze. Co do reszty to cóż, możemy się popluć, a potem wymrzemy, tymczasem młode pokolenie nie będzie już znało innych nazw i tak to się przyjmie.
Myśle, że skoro gro naukowe tak uważa, to nam – szarym ludziom, jeno zostaje się zgodzić.
Szczerze powiem, że o kawii domowej słyszałem. Informacja o słoniu leśnym jakoś obiła mi się o uszy. Reszta? Dopiero tu przeczytałem. Jedyne co zapamiętałem? Szarytka. Jest zabawne, wpada w ucho i daje mi możliwość pouprzykrzac życie lubej reszta… może wejdzie z czasem, jak moje dzieci albo ich dzieci będą tego używać
Jest pewien problem we wstępie. Piszesz tam o dwóch koncepcjach systematycznych: jednej opartej na "podobieństwach fenotypowych" i drugiej opartej na "podobieństwach filogenetycznych". Otóż nie tak wyglądają dwie główne koncepcje systematyczne. Jedną z nich faktycznie jest systematyka filogenetyczna (czyli inaczej kladystyka), drugą – przeciwstawną koncepcją – jest natomiast klasyfikacja fenetyczna. Przypuszczam, że podobieństwo brzmienia tych terminów ("fenotypowa" i "fenetyczna") mogło skutkować pomyłką, różnica jest jednak istotna. Fenetyka nie ma w zasadzie nic wspólnego z fenotypem a filogenetyka z genetyka, podobieństwo nazw wywodzi się z użycia podobnych rdzeni greckich i na tym koniec. Fenetyka zakładała klasyfikowanie organizmów podobnych blisko siebie, tak by hierarchiczne jednostki systematyczne coraz niższych rzędów zawierały coraz bardziej podobne do siebie gatunki, filogenetyka natomiast zakłada, że jednostki systematyczne (klady) powinny zawierać osobniki pochodzące od wspólnego przodka (wraz z tym przodkiem i wszystkimi jego potomkami) niezależnie od tego, jak bardzo odlegle byłoby ich podobieństwo. Natomiast zarówno fenetyka jak i filogenetyka mogą być zastosowane tak do danych morfologicznych, jak i molekularnych (genów, sekwencji białkowych, rearanżancji genomowych etc). Różnica miedzy tymi dwoma podejściami nie opiera się na stosowaniu różnych typów cech do kategoryzowania organizmów (co sugerujesz we wstępie). Różnica miedzy nimi polega na tym, iż fenetycy twierdzili (będę używał czasu przeszłego, ponieważ jest to obecnie nurt niemal wymarły), jakoby systematyka powinna odzwierciedlać podobieństwa i tylko używanie przyrównania dużej ilości podobieństw w tzw. macierzy odległościowej umożliwi systematyczne grupowanie organizmów w hierarchiczny system. Filogenetyka była innowacyjna, gdyż zauważyła, ze podobieństwa maja różną naturę – możemy mówić o tzw. homoplazjach, czyli podobieństwach wynikających z przypadku i apomorfiach, czyli podobieństwach wynikających ze wspólnego pochodzenia. Co więcej apomorfie można rozbić na plezjomorfie (czyli cechy odziedziczone po odległych przodkach) i synapomorfie, czyli cechy charakteryzujące konkretne klady. Filogenetyczne podejście sprowadza się do tego, by do systematyki używać jedynie synapomorfii a odrzucać homoplazje i plezjomorfie, jako nieinformatywne. Np. wszystkie zwierzęta maja jądro komórkowe, którego obecność wynika z podobieństwa ewolucyjnego (jest odziedziczona po wspólnym przodku), natomiast nie można użyć go do zgrupowania zwierząt w klad, gdyż nie stanowi ono ich cechy charakterystycznej, która pojawiła się na pniu drzewa filogenetycznego zwierząt a stanowi cechę ewolucyjną odziedziczoną po bardzo odległych przodkach (plezjomorficzną). Natomiast w porównaniu do swoich najbliższych krewnych zwierzęta są wielokomórkowe, a ich krewniacy nie, tak więc wielokomórkowość stanowi synapomorfię kladu zwierząt i może być użyta jako argument na ich wspólne pochodzenie (a zatem zgrupowanie w jeden klad). Zarówno podejście fenetyczne jak i filogenetyczne można stosować do danych molekularnych i morfologicznych (a także na upartego do biogeografii, czy ekologii organizmów). Np. popularna niegdyś metoda konstruowania drzew filogenetycznych w oparciu o dane genetyczne, tzw. UPGMA, albo Neighbour-joining są oparte o koncepcje fentyczne – łączą ze soba najbardziej podobne sekwencje na drzewie idąc coraz dalej w kierunku korzenia. Z drugiej strony istnieje cała potężna dziedzina filogenetyki zajmująca się analizami morfologicznymi i poszukiwaniem morfologicznych apomorfii. Straciła ona, wraz z nadejściem taniego i szybkiego sekwencjonowania, na znaczeniu w taksonomii współczesnych organizmów, ale wciąż używa się jej w taksonomii wymarłych grup, gdzie nigdy nie będziemy mieć dostępu do sekwencji DNA.
Szkoda,że autorowi powyższego bardziej zależało na popisie niż na jasności wypowiedzi
Takiej głupoty jeszcze nie słyszałem. Wnuka będę uczył że to hiena a nie krokuta. Komuś się nudziło
niestety nasi naukowcy nie mają już poważniejszych spraw i wolą komplikować innym życie i zajmować się czymś poważniejszym…niestety…bzdury czynią… Trudne jest wytłumaczenie bzdur…
Autorom nowych nazw ssaków należy przypomnieć, że wiedza zoologiczna nie zaczęła się w momencie, gdy paru oszołomów poznało rozmaitość świata zwierząt i zaczęło rozważania czy prawidłowo nazwano poszczególne gatunki. Mnie uczono przed laty, że wszystkie nazwy w językach ojczystych są z natury rzeczy nienaukowe. Nie ma prawidłowych i nieprawidłowych nazw gatunków w języku polskim (tak jak angielskim czy niemieckim). To są nazwy wernakularne! W odróżnieniu od nazw naukowych czyli łacińskich. Łasica i gronostaj to gatunki blisko spokrewnione, z jednego rodzaju "Mustela" ich nazwy zostały niezmienne. Dlaczego? Bo są mocno ugruntowane w polskim języku. Reformatorom zabrakło odwagi?